Witaj
jezeli wszedłeś na tego bloga to wiedz ze chciałem namotać kłebek banialuków i niedorzeczności nie majacych nic wspólnego z rzeczywistością. Nie udało mi się. Nie musiałem. Taka jest włoska rzeczywistość. ...lasciate ogni speranze...

niedziela, 27 listopada 2011

Santa Cecilia

http://www.youtube.com/watch?v=zjyXTbnfWYI&feature=fvwrel
W miasteczku nie tylko że oliwa leje sie wciąż strumieniami, i to w róznych gatunkach, ale jeszcze świętej Cecylii co hucznie obchodzi się rok rocznie. Jak przystało na stare miasto z tradycjami, w obitym purpurą teatrze - ruch. Obwieszone lisami pańcie z rodzinami zajmuja loże,wszystkie okoliczne wsie zjeżdżają "do miasta". Chiusini troche wyzywajaco , zajmuja swoje stare miejsca.
Koncert,jak zwykle, jazzowo - blusujacy, zaczynają jednak majoretki i hymn Italii. W końcu 150 rocznica republiki, podniosła atmosfera w której wieczny konferansjer, jesli nie dyrektor też, teatru wita burmistrza. Dla znawców sytuacja operetkowa, konferansjer, zapiekły zelota neokatechumenatu wita ze wzruszeniem prawie nowo wybranego na burmistrza w tym roku, kandydata lewicowej, moze nie ekstremalnie ale stanowczo,partii rządzącej w regionie.
Święta Cecylia wysławiana jest pod niebiosa rytmami Carlosa Santany a potem wdzięcznie jazzującym w stylu lat 60-tych chórkiem a capella. W trakcie dyrektor chwali i zagaja, bije brawa zebrany tłum na trzech piętrach lóż i balkonów na cześć muzyków,solo na saksofonie w jednym z utworów wykonuje obszerny Ukrainiec, a potem nieodzownie dyrygent trębacz, talent miejscowy ze świata muzyków.
Gdzieś porywa mnie tęsknota za opowieściami o moim miasteczku w Polsce , dawno,przed wojną. Że w maleńkich kilku uliczkach było dość chętnych na dwie orkiestry ( w jednej z nich stryj Florian grywał na flecie bodaj), dwie trupy teatralne rywalizowały o wolne terminy dla wystawiania swoich sztuk. Huczne uroczystości w miasteczku, festyny na wioskach ... Kto nam to zabrał? Kiedy z tego się zrezygnowało? Kiedy apfelsztrudel i tort fasolowy zamieniono na zwyczajną i piwo? Kiedy mace z cynamonem ze sklepiku u Żydówki pod szkołą i płytę wybornej gorzkiej czekolady zabieranej na spacery zamieniono na ersatz i czekoladopodobność? Kulturopodobność?
W teatrze ruch, brawa dla solo na trąbce, majoretki fikają nóżkami zaraz zmiana orkiestry, publiczność burzą braw ożywi dziś teatr który pamięta świetność miasta. Ale ba, tradycja pozostała. Nikt jej stąd nie ukradł. Święta Cecylia uhonorowana przez wszystkich z partia PDL włącznie, pobudzeni ludzie czuja ze jest, jak zawsze. Że to ich miejsce. Ich muzycy, z orkiestry filharmonicznej ich miasteczka, odegrali coroczne Gloria co prawda z motywami Hello Dolly, ale pięknie!Tej niezmiennośći mimo przemijania bedzie mi zawsze brakowało.

sobota, 26 listopada 2011

Magiczny olej z oliwek. Z ziemniakiem.


" Przystawki -Dziewiczy extravergine olej z oliwek z okolicznych wzgórz,wybór ziemniaków na ciepło (?),ryby z Chiaro i z laguny Orbetello,
Pierwsze - minestra z białym ziemniakiem z Cetica, ciecierzyca z filetem z okonia w ziołach i oliwie, tęczowe gnocchi z ziemniaków z Colfiorito na kremie z dyni z serem pecorino, na oliwie.
Drugie - Palamita z mórz toskańskich, na chrupko, cannolo z żółtych ziemniaków
lub Kapelusz księżowski z wołowiny Chianina ,faszerowany ziemniakami na szafranie oraz tortina z czarnej kapusty w sosie oliwnym.
Deser - mus z ziemniaka,na biszkopcie z dynią, z kremem z cachi(waniliowe duże owoce) z zimną colatą z oliwy."
serwuje to dziś pomagając znajomym moja małzonka. Restauracje pełne po brzegi. Festa dell Olio!!! Wino i oliwa leją się dzis strumieniami w miasteczku Etrusków. Kipią smaki, wylewaja się strugi zapachów...
Wyjeżdża z bruschettami na przystawkę pobliski Avalon w starym Borgo Dolciano, opodal wspomnianego na początku menu z mojego ulubionego Il Grillo, stara restauracja Zaira, co to w swoich etruskich podziemiach trzyma pono 10 tysiecy butelek wina, serwuje bresaole z dzika z carpacciem z grzybów(prattaioli) w nowej oliwie... Nad jeziorem Gino ściga się w przepisach z oddaloną o zaledwie 50 metrów Pesce d'Oro. Gino podaje pieczoną wieprzowinę alla Fiorentina z cykorią a Złota Rybka ripostuje zupą z Cardi w której pływaja fileciki z okonia z oliwy DOP Ziemia sienenska. Nic to bo nad nimi , ze wzgórza rozświetla taras La Fattoria gdzie głównym daniem będą stracetti z cielęciny w rukoli i fasolce z nową oliwą... Przebijecie?
Hołd nowej oliwie, która skarmia corocznie liczne rodziny, zapędzając tu w Toskanii do pracy wszystkich, którzy zbierają recznie oliwki. Żmudna praca napełnia nie tylko kieszenie, popycha wielkie frantoia które ozywaja na ten czas, i małe rodzinne młyny, gdzie kamienne zarna pracuja nieraz całe noce. Zew oliwy wlewa jak otuchę tłuszcz do nierdzewnych beczek kazdej toskańskiej rodziny która załapała się na zbiór za wypłatę w oliwie, zwykle 7 litrów od kwintala (100 kg) zebranych oliwek. Przy przedwczesnych dojrzewaniach tego roku juz świety Marcin zdumiony oglądał w swoje lato zbiory w pełni a santa Lucia wiekszości zastała już puste oliwetta.
A drzewa oliwne dumnie spoglądały na pracę może już trzeciej albo i czwartej generacji wokół swoich pni. Bo cóż to jest życie jednego człowieka dla drzewa które bedzie tu rosło 200 - 300 lat a z jego korzeni kiedy pień obumrze wyrosną wciąż nowe i nowe ramiona?
Bawcie się smiertelnicy parskają kilkusetletnie - secolari olivi - jak mówią Toskańczycy - drzewa "maschi" na stokach Monte Cetony, szemrzą ironicznie frantoio i moraiolo, chichoczą ciemne, maleńkie minute ,ziweszają okradzione gałazki słodkie leccino ...
Piękna jesień zalała Toskanię kolorami, nie ma jeszcze zimy, mroźne ranki ustępują słońcu, sirocco zmaga się ciągle z wiatrem od gór. A Toskańczycy? Przy stołach delektują się nową oliwą, zmiany w rządzie,kryzys,ministrowie... Czy przetrwają dłużej niż choć jeden z ich oliwnych gajów?

niedziela, 20 listopada 2011

brinata

Brrrrr…brinata! Wszystko okryte siwizną przymrozku. Rzecz jasna tutaj, na otwartych polach nie w miasteczkach, na wzgórzach, miedzy murami. Wysokie grzywy trzcin i dywanowe sploty trawy i jeżyn nad fosami – wszystko oprószone białym szronem.


Wąski pasek „ziemi niczyjej” nad długą fosą odprowadzającą wodę ze zmeliorowanych niegdyś pól pod miasteczkiem, iskrzy się białymi wzorami . To tu jeżyły kły komary wespół z malarią nękając biedaków, których nie stać było na życie w mieście. Tymczasem jest wczesny poranek, jak na Toskanię mroźny bo -2.Na równinie tylko jakaś zagubiona „panda „ myśliwego przesuwa się miedzy mgłami po polnych drogach. Zima jakby nieśmiało zaczyna zaglądać do Toskanii. W przerwie miedzy trzcinami , których nikt nie kosi bo wchodzą w skład dumnie opisanej „Riserva faunistica”, wlewają się od wschodu strugi słońca, dopieszczają i wyciągają detale każdej trawki. Ostatnie wysrebrzenie oszronionych pól i… klapnie wszystko na ziemię. To przecież nie jest jeszcze prawdziwa zima. Do dziewiątej będzie tu jesienno - wiosennie, bez śladu zimy. Ale póki co…
Brrr … brinata! Parskają Toskańczycy i zmykają pospiesznie do swoich barów. Nic w tym dziwnego, w końcu w tym kraju cappuccino to śniadanie robotnika śpieszącego do pracy a nie kawiarniany luksus. Bary to osobny temat, podobnie jak , żelazne reguły żywieniowe. Moja całkowicie polska małżonka biorąc w pracy po obiedzie rogalika i cappuccino budzi szczere zdumienie – śniadanie po obiedzie?! Tymczasem pod butami chrzęści zapowiedź zimy. To tutaj Dino opowiadał mi jak łowi trzciną żaby i że bocian „niedobre ma mięso” a podobne do czapli białe brodzące ptaszyska to „solo tubo” i nawet na rosół się nie nadają. Wszystkożerny Toskańczyk z pogranicza, kalabryjczyk z urodzenia, jest już na emeryturze, zawadiacko podkręca wąsa, poprawia czapkę moro wylicza swoje miłosne zdobycze. Może nie teraz bo akurat jest po operacji, ale jak się podniesie… kto wie?
Siwizna pól zaczyna przygaszać, mgła nie zamyka już nieba, wzgórze miasteczka strzela w niebo kamienna wieżą. Mroźny poranek zaczyna przepuszczać odgłosy… pociągi…klaksony…kogut z gospodarstwa Erosa… Mgła przepływa w dolinę Valdichiany. Rozpoczyna się dzień. Zupełnie nie zimowy.

niedziela, 13 listopada 2011

republika moja też

Kiedy idę ulicą nie zwracam specjalnej uwagi na kostki bruku. Chyba że jakoś szczególnie wystają. Kiedy zaczynają latać w powietrzu staram się jednak obserwować je ze szczególnym zainteresowaniem. Ba, nawet z wyprzedzeniem.
Patrzę (z zastrzeżeniem że w oknie telewizora i monitora) na wydarzenia 11 listopada , słucham brukowych opinii i rożnych wolnościowo równo uprawnieniowych filozofii. Ja ,jak to mówił kiedyś przedstawiając się przyszłej żonie kolega - prosty chłopak ze wsi jestem. Nie wyznaję się. Ale jak rozumiem coś mam na sumieniu. Mój dziadek był przedwojennym ułanem, jak jego brat. Mam do tego szacunek, bo to kawałek historii mojej rodziny. Do symboli, do munduru, do tradycji. Nie pamiętam żeby z tego powodu ktoś kiedyś w mojej okolicy spałował, pobił czy nawet zbluzgał niedwuznacznym słownictwem. Z tej czy innej strony. Nie sadzę też żebym sie z tym jakoś specjalnie musiał ukrywać, podobnie jak z tym że jestem katolikiem czy z tym że lubię dobre wino. Takie życie. Moje.
Ba! Przyznam się co więcej że uczestniczę w procesji na Boże Ciało a przed Wielkanocą klękam przed Bożym Grobem.Tak mam. I to, jak dotąd sądziłem moja sprawa.
I mam do tego prawo. Jako człowiek. Jako obywatel. Jako ja.
A tu nagle widzę że nie. Bo jak idę do kościoła to może to kogoś rozdrażnić. Jak złożę wiązankę pod kolumienką Piłsudskiego to może jestem faszystą i w nachalny manifestacyjny sposób narzucam ten faszyzm innym. A nie daj Bóg żebym się chciał przejść w starym strzeleckim płaszczu babci z okazji jakiejś rocznicy historycznej. Prowokator po prostu. Mam siedzieć cicho.
Co innego gdybym był gejem, mniejszością narodową, transseksualistą, antyglobalistą, anarchistą czy .... no kimś innym.
Mogę nosić długie pióra, dżinsy do pół tyłka, niebieskie pióra i być wolnym. Byle nie było to nic co moja rodzina szanowała do tej pory, co jest gdzies wpisane w historię, co ma jakikolwiek związek z wiara chrześcijańską czy wreszcie z moimi, dość statecznymi i mało prowokującymi. Ba przy mojej dosc dużej tolerancji nie zdarzało mi się piętnowanie dotąd żadnych innych prądów, subkultur, czy z mojego punktu widzenia - dziwactw. Kulturowych, seksualnych i religijnych. Róbta co chceta ,ale dajcie oddychać. Macie poglądy? Cudo. Szanujcie też moje.
Ale wygląda że nie. Że niedługo w świetle prawa będą mnie zganiać z ulicy gdy przeżegnam się przed kapliczką a kiedy nie zanucę w świątecznym okresie pod nosem kolędę wywala mnie z autobusu. Że nie będę mógł zaprotestować kiedy na moich oczach tłumek pseudoanarchistów (dajmy na to hiszpańskich ) będzie pił piwo siedząc na grobowcu legionistów - bo dla nich akurat nic to nie znaczy - a sam nie będę mógł wywiesić w polska rocznicę flagi. Bo to faszyzm, skrajny nacjonalizm i ostatni ciemnogród.
Już mi się naprawdę nie chce walczyć, tłumaczyć, budować barykad. Ale wiecie co?
Pójdę nostrzyć kosę.

niedziela, 6 listopada 2011

Kiedy się urodziłeś nigdy się nie już ukryjesz

Quando sei nato non puoi piu nascondersi
(Kiedy się urodziłeś nigdy się nie już ukryjesz)– tłum.autor
Maria Pace Ottieri




Idziemy na spotkanie autorskie Marii w teatrze w maleńkim etruskim Chiusi. W tym samym w którym bronili się spadochroniarze Goringa, który zdobywali południowoafrykańscy bojówkarze, tym samym w którym co roku moja córka tańczy na zakończenie szkółki baletowej. Ot życie.
Jakoś nie ciągnęło mnie dotąd do pisania o literaturze choć ze zdumieniem zobaczyłem serie książek Terzianiego w polskiej edycji. Maria twierdzi, która zna jego rodzinei mieszkającą we Florencji żonę, mówi że stał się guru pod koniec swego życia. Sama Maria ma w życiorysie siedem książek . Ta siódma to trochę refleksji, trochę autobiografii i trochę sentymentu do Chiusi. Zawiesza się nad malutkim miasteczkiem gdzie jest dom jej rodziny i przystaje przed szczególikami, wątkami które splatają jej życie i historię miasta. Obok mnie irański dziennikarz który znalazł azyl w przepastnej kamienicy Ottierich, rozumie po włosku tylko niektóre słowa. Za to świetnie rozumieją wszystko cztery starsze panie w rzędzie przed nami i kiwają głowami po każdej wypowiedzi z uśmiechem etruskiego sfinksa – ironicznym.
Tu chyba zasadza się tytuł tej ostatniej książki – Chiusi dentro. Trochę gra słów bo Chiusi (stare Clusium) oznacze też – zamknięci. To Chiusi – miasteczko zamknięte w przeżyciach autorki ale wszyscy wiedzą, że to tytuł ,który oddaje prawdę o tych ludziach. Zamknięci wewnątrz. Przyzwyczajeń, codzienności, schematów postępowania. W tym kręgu wewnętrznego świata akceptują wszystkie swoje anomalie. To co na zewnątrz jest zbyt odległe i … nieważne?
Toskańskie ironiczne spojrzenie na wszystko włącznie z ciężkimi od spodziewanych wydatków kieszeniami turystów nie przeszkadza w jednym – cieszeniu się codziennością. I to przykrywa na co dzień „sfinksową ironię”. Choć było nie było stąpają po ziemi, którą wydeptali już etruskowie, rzymianie, longobardzi i kto tam jeszcze… Uświadomił mi to pleban w kazaniu na wszystkich świętych przypomniał że wspominając świętych nie mówi o „odległych przykładach” i jednym tchem wymienił siedmioro świętych z miasteczka. Taka gmina.
Myślę o znanych mi miasteczkach na świecie. O Marii Pace która dotyka swoich śladów i pisze. Jedno jest pewne, jak się urodziłeś już się więcej nie ukryjesz. Wszędzie zostanie jakiś twój ślad, odcisk życia.

sobota, 24 września 2011

Kawa a sprawa

Jakoś zupełnie nie mogę przełknąć kawy w łomocie perkusji dochodzącej z ogródka obok. Łomot uzasadniony bo ogródek jest na tarasie w murach miasteczka sprzed 6 w.pn.e. a panują w nim właśnie dni wina czyli święto Bachusa. Wychodzę do baru na kawę a tutaj znów łomot! Co prawda inny, polityczny. Na ostatniej dyskusji w zamkniętym gronie władz miasta Cetona główny działacz lewicy przyłożywszy pod oko szefowi frakcji prawicy! A myślałem że tylko w ukraińskim i słoweńskim parlamencie się zdarza.I pomyśleć że niedawno pisałem że Włosi cały temperament w kuchni zużywają. A tu taka niespodzianka.Capo prawicy poleżał dla zasady tydzień w miejscowym szpitalu (który powstał z pomysłu lewicy) i jak pisze lokalny brukowiec - ustalono datę procesu z włoskim zapałem jurysdykcji , na styczeń.
Kawę piję już na spokojnie patrząc na wielkie plakacisko które informuje ze wieczorem nie będę mógł przejść ulica bo pod moimi drzwiami na rozlicznych stołach spożywać będzie się kolację "z wozu". Ach czegóż tam nie bedzie - risotto z winogronami i kiełbachą, szaszłyki z winogronami, przysmak winogrodnika i tak dalej i tak dalej...
Włoski poranek zamyka uwaga komentująca propozycję jednego z polityków.Generalnie zbiera się to w całość typu - emigranci doprowadzili nas do dna, teraz musimy opodatkować kazde pieniądze jakie wysyłają do domu żeby odzyskać swoje!Tak grzmi włoski głos parlamentarny!No cóż, spalenia Rzymu winni byli Żydzi,a kryzysu w Italii...
Pozdrawiam

niedziela, 18 września 2011

Malowanie po kamieniach nagrobnych w Ossowie


Jakoś to mamy ostatnio w modzie. Malowanie znaczy. I nie zebym się z szanowanym malowaczem nie zgadzał. W sensie treści tekstu. I nie żebym miał opinie specjalnie dobrą o tych co tam leżą. Za życia. Bardzo jest prawdopodobne znając z opowieści starszych, kulturę osobista dzielnych ówczesnych mołojców, nasikaliby na podobny pomnik po ichniej stronie. Ale czy to nas z czegoś zwalnia? Znosi reguły, zasady, wychowanie nasze badź co badź ... europejskie?
Kiedys schodząc z z gór gdzieś miedzy Świdowcem a Gorganami na Ukrainie nocowaliśmy w jakiejś leśniczówce. Rano miejscowi zaprowadzili nas na maleńki cmentarzyk, kilka mogił. Polscy legioniści sprzed prawie wieku. Mogiłki w lesie, zadbane, świeże krzyże. Nie sadzę zeby ci Ukraińcy z terenów dawnej Polski tak ze szczerego przywiązania do polskości o to zadbali. Ktoś tam leży bo umarł. Spoczywa w spokoju. I zadna polityka nie ma nic do tego. Po prostu taka ludzka moralność. Szacunek dla zmarłych.
Nie wiem dlaczego ale czuję sie czasem jak piłka którą PiS, PO, i inne POpisy usiłuja wkopać sobie nawzajem do bramki.Wybłocony, umorusany, poza wszelkimi regułami, prawie okrągły bez zadnego punktu zaczepienia. Żeby sie łatwiej toczyć.Tym razem meczyk po grobach. Na szczęście piłką nie jestem. MOże to nie jest dobra pozycja ale stanę z boku. I splunę.

piątek, 19 sierpnia 2011

Siedzę z córą w bibliotece komunalnej antycznego miasta Clusium. W dziale dla dzieci. Książek może ze 100, no może 200 ale wątpię. Grzebiemy w albumowych wydaniach Przybliżaczy Wiedzy wydanych przez D’Agostino. Trochę Harrego Pottera, jakieś dziwaczne bajki, Pinokio nie ma.
Na półce 6 –latków ze 25 pozycji. Smerfy, jakieś baśnie. Zastanawiam się gdzie podziali te wszystkie śródziemnomorskie legendy, mroczne opowieści z górskich wiosek czy choćby kwiatkowe historie o św. Franciszku. Na półce dydaktycznej natrafiam na świetne naprawdę pomysły np. jak zrobić własną, spersonalizowaną, oryginalną okładkę do zeszytu.
Robie małą symulację przyszłości i zaczynam pękać. Nie wiem czy dam radę rzucic córe na bój ze wszystkimi pierwszakami które przyjdą zbrojne w różowo-srebrzyste Hello Kitty, kolorowe Winxy czy w najgorszym razie jaskrawożółte Kubusie. Aha, i kolorowe Księżniczki oczywiście. Totalne zgorszenie i odrzucenie np. wzorów z aktualnie pogardzanej ( na rzecz innej nowszej) bajki przerabiałem już w przedszkolu. Lobby monotematycznych fanów herosów TV i fali ich wszechogarniających gadżetów ustala trendy. Od przedszkola. Nieważne są antyczne korzenie, ważne jest DZIŚ. Pytanie czy będzie choć trochę nasze?


niedziela, 19 czerwca 2011

toskański polski partyzant


Ta historia wraca do mnie jak bumerang. Może to jakiś znak ze należałoby ją wyjaśnić albo opisać dokładniej. Pomyślę. Kiedyś pod Monte Cetona w Toskanii odkryłem dwie dziwne nazwy – Bivio polacco (Polskie rozdroże, w tym roku przejeżdżał tamtędy wyścig Giro Italia) i Strada Provinciale del Polacco (droga Polaka). Popytałem z ciekawości, ludzie nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, w cetońskiej gminie tez nie.
Historię trochę przybliżyła mi dziennikarka, która miała przygotować jakieś opracowanie o II wojnie w miasteczku Chiusi. Gdzieś miedzy wspomnieniami ostatniej bitwy w Chiusi, którą stoczyli Anglicy chyba z jakimiś dziwnym murzyńskim oddziałkiem reprezentującym niemiecka armię, jest historia o Polaku. A może nawet dwóch. Dezerterzy z Wermachtu, w czasie próby wycofania się Włochów z sojuszu, zbiegli razem z włoskimi dezerterami, do Toskanii akurat. Według informacji od miejscowych urzędników jeden z nich Józef został takim niepisanym hersztem partyzanckim. Hersztem, bo tak odmalowali dziennikarce tę postać – pomysłowy, władczy, dwa pistolety za pasem, brigante (rozbójnik) – który nie gardził zyskiem, ale i partigiano(partyzant) – który w brawurowych akcjach napędzał faszystom niezłego stracha. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, zastrzelony, być może przez krajana przy podziale łupów.Takie informacje przekazała mi Maria.
Przypadkowo udaje mi się pójść za tematem. Beppe (od Giuseppe – Józef) faktycznie był Polakiem, ukrywał się początkowo w domu jak się okazało mojego znajomego – starszego już dziś pana, mającego wtedy jedenaście lat. Krótko, bo wyruszył do partyzantów działających na miejscowych wzgórzach. Nomen –omen na tych wzgórzach pracowali później Polacy w jednej ze stadnin. Najciekawszy jest finał – nad owym polskim rozdrożem, przygotowywana była spora zasadzka na wycofujące się z południa niemieckie siły. Do bitwy nie doszło, nie stawili się partyzanci, zabrakło przewodzącego Beppe i ducha walki chyba. W miejscowym barze opowiadają mi o tym jak o Wielkiej Zagadce, spuszczając oczy, jedni mówią o zdradzie, inni i porachunkach miedzy samymi partyzantami.
Eros, siwy emeryt, w którego domu mieszkał Beppe, kręci głową, mruży oczy. Poszło o benessere (dobro) – mówi. -Ten, co strzelił do Polaka nie trafił dobrze, podobno Beppe uprosił go żeby zabójca go dobił. To był miejscowy, stąd. Nie wyszło mu to na dobre. Po wojnie musiał uciekać. Do Argentyny. Chyba już nie żyje... macha ręką staruszek.
Pewnie tak. Skoro sam siwiuteńki Eros miał wtedy 11 lat, a tamci musieli być przynajmniej w wieku poborowym. O jakie „dobro” im poszło? Można tylko przypuszczać. A i pamięć za wielka o zdarzeniu jak widać nie pozostała.

niedziela, 22 maja 2011

Smacznego po toskańsku.




Porannym zerknięciem w tv zauważam radosna reklamę masła, czy też innego masłopodobnego produktu o zapachu świeżego chleba. Z toskańskiej perspektywy przypominam sobie różne potrawy które preparowałem w Polsce o „przepysznych” oryginalnych smakach z torebki. Torebka ze swoja magiczną zawartością towarzyszyły znanej mi polskiej kuchni nieustannie, podrawki, przyprawki, rosołki, kostki itp. Szybkie danie, szybka obsługa, pewny konkretny smak… Ba. Polskie pracownice przyjeżdżają do Włoch z niezbędna torbą Przyprawki.
Schodzę na uliczkę pod domem i widzę na 50 metrach mojej uliczki dwie piekarnie (gdzie składniki każdego rodzaju pieczywa są określone na wiszącym na scianie wykazie i spulchniacza tam nie widziałem) których właściciele sami pieką swoje wyroby, rzeźnię ze świeżym miechem ale i z możliwością próżniowego zapakowania każdego wybranego kawałka mięsa, ze spizzicherrią gdzie sery i wędliny, i można kupić sobie nawet gotowana szynkę bez ryzyka ze w lodówce skurczy się o połowę po tygodniu. Znane mi przyprawy zrywam w ogrodzie albo w parku, ewentualnie ze skrzyneczki, od bazylii do liscia laurowego tudzież inne. Na zapach podgrzewam kawałek chleba i i skrapiam swieżą oliwą. I wiecie co wam powiem, martwię się czy w kraju będę umiał wybrać produkty, żeby nie zacząć wprowadzać do organizmu zapachowych, smakowych, konserwujących i upiększających substancji . Da się?

sobota, 14 maja 2011

republiki i wybory



W malutkim włoskim miasteczku wybory miejskich - gminnych rajców. We Włoszech jak wiadomo Toskania i Umbria głosuje na lewicę, północ na prawicę (nawet jak to wymaga potem sprzymierzenia z kimkolwiek dla realizacji własnych interesów) i południe na kogo wskaże mafia. Chwilowo na przedziwnie ulepiona pseudo-lewicę Berlusconiego (sprzymierzoną parlamentarnie z prawicą, uff!). Niby ogólno-państwowa ordynacja wyborcza nie jest taka znowu ogólna jak się ostatnio okazało. Lombardia na ten przykład powołała się na autonomię regionów i ... zniosła limit kadencji dla jednego kandydata (jak dotąd trzy ).
Jak już wspomniałem wybory lokalne czyli totalny ruch. Rozrzuceni po półwyspie Włosi mogą sobie ustawowo wziąć kilka dni wolnego żeby dojechać do miejscowości zameldowania stałego. Przy wyborach ogólnych przysługują jeszcze darmowe bilety. Przemieszczenia i wędrówki ludów słowem, przedszkole mojej córki zamknięte od piątku z tej okazji ( we Włoszech każda okazja jest dobra do zamknięcia szkół,przedszkoli i oczywiście urzędu gminy oraz poczty).
Wróćmy jednak do samych wyborów ojców miasta tudzież gminy. W miasteczku jest kilku kandydatów z lewicy i z lewicy. Pozostali właściwie sie nie liczą. Pozostaje tak naprawdę kandydat z lewicy lewicy. Jeśli wygra - centralizacja działania partii z której wygra (partia lewicowa wygra prawdopodobnie wybory w całym regionie i w stolicy) zapewni szybszą realizację inwestycji i przychylne oko w rozdzielniku funduszy. Poza tym... kto inny miałby wygrać? dziwią się mieszkańcy miasteczka.
Przypomina mi to sytuację z rodzimego polskiego krajobrazu, małe miasteczko, wybory do rady gminy i wójta. Wygrały postacie które z nazwisk pamiętam jeszcze z czasów głębokiej komuny, zawsze w administracji państwowej. A jaki program wyborczy był?- pytam zaciekawiony czy taki "wieczny kandydat" coś zmienia.
- A był jakiś program? Były plakaty na kogo głosować. -kwitują mieszkańcy.
W naszych europejskich republikach jak widać program działania jest nieistotny. Jak mówił Dante - Idz swoją drogą a ludzie niech mówią co chcą.

piątek, 6 maja 2011

Zwłoki terrorysty a kultura europejska.

,,Jako katolik zgadzałem się z Janem Pawłem II w sprawie chrześcijańskich korzeni Europy, ale jako polityk świeckiego państwa nie mogłem wpisać ich do unijnej konstytucji - powiedział w czwartek w Paryżu były francuski prezydent…”
(Onet.pl.wiadomości za PAP)
Jakoś mnie nie przekonuje takie podwójne przeżywanie. Na szczęście nie muszę, nie jestem prezydentem. Nawet byłym. Mogę sobie w związku z tym pozwolić na niezależne np. od konstytucji europejskiej, odczucia. Wałkowana na okrągło historia o zabiciu Bin Ladena budzi także różne odczucia. Ballada o niezłomnych assasinach amerykańskiej armii i zwycięstwie nad złem powinna zakończyć opowieść w momencie śmierci złego wodza. Wywlekanie zwłok, fotografii itp. uważam najdelikatniej mówiąc za przejaw złego smaku.
Na spotkaniu w niewielkiej grupie Zanussi opowiadał kiedyś o wizycie z międzynarodową grupą aktorów i reżyserów w Moskwie za komuny. Podczas spektaklu teatralnego opiewającego zwycięstwo żołnierzy radzieckich nad hitlerowskimi Niemcami rozgrywała się scena triumfu. Dopadnięci Niemcy tracą powoli życie, kopani i dobijani przez zwycięzców. Padają jak muchy, dramatycznie i groteskowo wykręcając konwulsyjnie ciała. Radziecka publiczność bije brawa radzieckim zwycięzcom, szaleje z radości. Wstaje grupa polskich i francuskich artystów i… wychodzi. Śmierć to śmierć. Nawet wroga. A tańczyć na czyichś zwłokach to hm, więcej niż niesmaczne. Przynajmniej w naszej kulturze dotąd tak się przyjęło. Z europejskim pozdrowieniem – człowiek.

sobota, 30 kwietnia 2011

Z barowego punktu widzenia.


Człowiek nie jest tylko sprawcą swoich czynów, ale przez te czyny jest zarazem w jakiś sposób „twórcą siebie samego”.
JP II

Na wszystkie sposoby patrząc, wychodzi na to że jestem z pokolenia JP II. Wybrali Papieża jak pisałem pracę domową do szkoły na polski.No i potem życie równolegle z pontyfikatem, moja pierwsza córka urodziła się kiedy zmarł.
Wchodzę do toskańskiego baru, zresztą zupełnie przypadkowego na kilka dni przed uroczystościami w Rzymie. W telewizji dumnie kroczą mali chórzyści uświetniający uroczystość ślubu księcia w Londynie. Bar prawie pusty,kilku przygodnych pobieraczy kawy i białego przedobiedniego wina. Dyskusja barowa schodzi na kilka emerytek które od rana zapowiedziały honorową straż przy telewizorach w celu obejrzenia szczegółów ślubu.Barman odrywa się od facebooka, serwuje aperitivo następnemu wchodzącemu.
- Ba! Komentuje amator białego frizzante - co może obchodzić Włocha jakiś ślub w Londynie? Co nowego poza tym?- rzuca do barmana.
- Norma - znudzonym głosem relacjonuje barman zmuszony widać oglądaniem imperialnych uroczystośći z dalekiej wyspy od rana. - Trzesienie w Japonii,tsunami na Sumatrze, aaa jeszcze święto w Vaticano.
No faktycznie, tłum będzie - Podejmują rozmówcy. - ciekawe że termin wybrali własnie wtedy kiedy na 1 maja na koncerty organizowane z tej okazji zjeżdża już i tak z półtorej miliona do Rzymu.
- Fakt Rzym jet i tak zablokowany normalnym ruchem, a tu jeszcze młodzież na koncerty i tysiące pielgrzymów - komentuje jakiś obcy z wyraźnym rzymskim akcentem.
Na moją nieśmiałą uwagę że pewnie Watykan takie rzeczy ustalał z urzędem miasta Rzymu, starszy już robotnik rechocze.
- Aha, bo to jakaś nowość, od 40 lat Rzym organizuje 10-tki koncertów na Święto Pracy i zawsze są problemy z tłumami zjeżdżającymi na te festy - macha ręką.- Vaticano!
No cóż, punkt widzenia zapewne polskim pielgrzymom nieznany.
Sobota - dzień napływu pielgrzymów.Napływ pielgrzymów albo raczej przepływ, obserwuję zwykle w supermarkecie, duży ruch, ludzie mówiący po polsku, wielkie wózki wypełnione po brzegi winem i pokrewnymi produktami. - Wycieczka?Pytam zwykle żeby coś zagaić po polsku.- Nie , pielgrzymka!- odpowiadają dumnie wypinając pierś rodacy.
Tym razem jest inaczej. Mieszkam niedaleko jednego ze zjazdów z autostrady, małe miasteczko, jakiś VI w.p.n.e. , piekna katedra zbudowana w całości z rozebranych budynków etruskich i rzymskich. Przed południem z otwartych drzwi bucha śpiew, zaglądam - po polsku! Kilka pobieznych rozmów, ludzie nawet z maluchami, będą dziś mieć czuwanie w Circo Massimo i już zostaną na placu. Po mszy pełzną ochoczo do autokarów. Rozmawiam jeszcze z księdzem spotkanym na placu.
- Ja to właściwie bym nie jechał, Rzym znam, studiowałem.Nie ma to dla mnie jakiegoś wielkiego znaczenia żeby tam , na placu. Ale chcieli koniecznie opiekuna to pojechałem.
Świeżo poznana 5-latka żegna się z moją 6 -letnią córką.Powiew Polski, zawsze ciekawy.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Niezupełnie wielkanocnie

Niezupełnie wielkanocnie

Wielkanoc po włosku a zwłaszcza po toskańsku to oczywiście w dużej części jedzenie i w sporej – festa. Zwłaszcza w sieneńskim regionie nazywanym małą Rosją(ze względu na liczbę glosujących na lewicę) gdzie większość mówi że „ jest przyjacielem księdza ale do kościoła nigdy nie zagląda”. To zresztą ciekawe zwłaszcza w takich miasteczkach jak moje gdzie na każdych prawie drzwiach jest rodowy herb a każdy budynek jest prywatny. No ale gdzie nam do polityki maluczkim.
Wielkanoc suto zapowiedziana rezerwacją chlebów, pane formaggio (chleb pieczony z serem) i słodkich ciambelli w lokalnych piekarniach przyszło gromko w Wielkim Tygodniu. Święcono chleb w Wielki Czwartek, ryczała smutno trąba orkiestry i warczały werble kontrad w ostatniej procesji do Grobu (oprawę przygotowywała Misericordia w kapturzastych czarnych strojach) i wreszcie wielkosobotnie święcenie ognia połączone z nocną msza rezurekcyjną. Tłum turystów wypełnił zręcznie luki w kościołach. W sobotę niektórzy podrzucili jeszcze sprytnie jakieś węzełki z jedzeniem do poświęcenia (odpowiednik naszych wystawnych koszy z pokarmem wielkanocnym).
Ciekawe jak skrupulatne statystyki parafialne naliczają tu frekwencję bo włoska Wielkanoc zwyczajowo spędzana jest „na wyjeździe”. Miejscowe rodziny tymczasem ordynują u lokalnych rolników koźlę albo jagnię i świętują do woli. Kipią i buzują zwłaszcza kuchnie restauracji, osterii ,agroturystycznych kuchni i wszelkich podobnych lokali. Wieczorem rzuciły się w ozy barwne stroje i plakaty zachęcające do obejrzenia Żywych Obrazów z Meki Pańskiej tzn nieruchomo stojących aktorów w scenkach z Ewangeli. Polecam. Zobaczyć panią z warzywnego jako Marie Magdalenę, śmieciarza jako Rzymianina a znanego lumpa jako Piotra można tylko w takie dni. Jutro Pasquetta. Też kawałek kolorytu.

czwartek, 17 lutego 2011

o kominku domowym



Mó florencki znajomy opowiadał mi ostatnio o sąsiadach w małym miasteczku nad jeziorem. Chcą się pobrać chociaż mama jest temu stanowczo przeciwna.Bywa, jak to w Toskanii. Nowożeniec własnie wybiera się emeryturę ( ma 60 lat) a jego oblubienica wdowa, właściwie spotyka się z nim od ostatnich 24. Ale cóż mama... Historia opowiedziana mi została w kontekście artykułu o tym że co 4 małżeństwo we Włoszech się rozwodzi. Kiedy z tym nadążają?
Błogo gaworząc o domowym rodzinnym płomieniu wydumałem sobie że w tym włoskim pędzącym świecie udawało mi się rozpalać w domach prawdziwy ogień. Dające ciepło, wielkie paleniska w starych kominkach. Kominki jak się dobrze zastanowić zawsze mnie w Toskanii zdumiewały.I to nie dlatego że są otwarte (z obrzydzeniem Toskańczycy sobie opowiadają o zaszklonych akwariach dla ognia) ale dlatego ze są taką typową częścią życia. Jak drzwi,okna, jak codzienność.
Pierwszy mój kominek to był chyba przeszklony piecyk żeliwny na wzgórzu.Chyba nie mogę go zakwalifikować jako pełnowartościowy kominek. Choć nagrzewał moje dwupokojowe mieszkanko w wieży ze starego spichlerza w zimowe toskańskie noce. Wtedy odwiedzałem tez czasem ciepły salonik u Enza i Luany gdzie niewielki , wysoki kominek rozpalano do kolacji.Ale pierwszy domowy kominek zobaczyłem u Morgantiniego, rolnika z sąsiedniego wzgórza. W mrocznej wielkiej kuchni łypał ogienek w jakims rozmiarów sporej szafy kominisku.Wewnatrz kominka siedziała sobie Morgantińciowa babcia i grzała nogi, na kominku bulgotało coś w kociołku...
Ba to było spotkanie z kominkiem...
Następny kominek z tych prawdziwych i to niejeden spotkałem w apartamencie faktora który wynajmowaliśmy.Spore kominisko w kuchni ogrzewało pół mieszkania, wrzucałem do niego półmetrowe belki a on spokojnie je spalał odprowadzając jakimś niepojętym sposobem dym smużką prosto do komina.
Domek faktora mieścił się obok villa Emma - dworku właścicielki. Mieszkała tam sama z gosposia dochodzącą z miasteczka.W olbrzymich wysokich pokojach na parterze stały sobie kominki z ławeczkami wewnątrz, na 3-4 osoby i w każdym z nich zimą gosposia rozpalała starymi pniami wyciętych winnic.
Najdłużej służył nam chyba kominek juz bardziej moderny, z prefabrykatów chyba bo poddymiał czasami w Il Pornelleto, ślicznym kompaktowym mieszkanku.Nagrzewał całe mieszkanie a las na terenie posiadłości nie ograniczał spalania. Każdy zimowy wieczór był ustrojony w ciepło płomieni. Jest cos niezapomnianego w takich chwilach a z drugiej strony fajnie w topic się tak w codzienność z ogniem. Nie od święta, nie dla wyglądu.Tak po prostu.

czwartek, 20 stycznia 2011

Styczniowy wieczór


Znamy chyba bardziej z letnich wypadów toskański wieczór. Małe miasteczka co daja trochę cienia między kamiennymi murami...łyk czegoś zimnego,lody w gelateriach...
Zimą jest trochę inaczej, szarzej,mgliściej... Choć nie do końca może.Schodzę własnie po schodach z naszego zawieszonego nad palmą w XII wiecznej kamieniczce mieszkania a tu nagle dziwny dźwięk... Flety?Kobza? Wychodzę na uliczkę,Roberta już otworzyła swoją galerię,Katia obok szamoce sie z kluczami do spizzicherii a uliczką zasuwa dwóch ubranych w kubraki kobziarzy.Od sklepu do sklepu,od zaułka do zaułka,zaebrać na wino, ba może nawet na kolację.
Życie toczy się teraz inaczej.Dyskutujemy spokojnie w barze z barmanem Stefano o dziejach i historiach a miejscowy siwy Amerykanin dodaje co chwilę, zrozumiałem,wszystko zrozumiałem. Na uliczce nie snuja się już tłumy znudzonych turystów za to u fryzjera Armanda tłumek starszych panów komentuje miejscowe i światowe wydarzenia, niektórzy może nawet zmienią fryzurę z tej okazji.
Nas innostrańców troche może szokują niektóre obyczje ale niektóre sporo tłumaczą.Adwentowo gorszymy się na wczesne wieszanie ozdób w witrynach sklepów a w Toskanii tradycyjnie wykupuje sie choinki żeby je ubrać 8 grudnia! Od Niepokalanego Poczęcia NMP zaczyna się strojenie i szopkowanie. Wszystko za to znika ze skrupulatnością po Epifanii bo "dopo Epifania tutte feste vanno via".
Rytm wystukany starym dobrym kalendarzem, na stół owocowo-warzywny wjeżdża kiwi i jakieś zimowe sałaty.Wszystko ma swój czas.I choć burzy się krew na temat różnych politycznych zamieszek i skandali,nikt nie zapomni o porannej kawie,spacerze i regularnej porze kolacji.Tu nikt nikogo z powodu przekonań politycznych nie zastrzeli.