Witaj
jezeli wszedłeś na tego bloga to wiedz ze chciałem namotać kłebek banialuków i niedorzeczności nie majacych nic wspólnego z rzeczywistością. Nie udało mi się. Nie musiałem. Taka jest włoska rzeczywistość. ...lasciate ogni speranze...

niedziela, 19 czerwca 2011

toskański polski partyzant


Ta historia wraca do mnie jak bumerang. Może to jakiś znak ze należałoby ją wyjaśnić albo opisać dokładniej. Pomyślę. Kiedyś pod Monte Cetona w Toskanii odkryłem dwie dziwne nazwy – Bivio polacco (Polskie rozdroże, w tym roku przejeżdżał tamtędy wyścig Giro Italia) i Strada Provinciale del Polacco (droga Polaka). Popytałem z ciekawości, ludzie nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, w cetońskiej gminie tez nie.
Historię trochę przybliżyła mi dziennikarka, która miała przygotować jakieś opracowanie o II wojnie w miasteczku Chiusi. Gdzieś miedzy wspomnieniami ostatniej bitwy w Chiusi, którą stoczyli Anglicy chyba z jakimiś dziwnym murzyńskim oddziałkiem reprezentującym niemiecka armię, jest historia o Polaku. A może nawet dwóch. Dezerterzy z Wermachtu, w czasie próby wycofania się Włochów z sojuszu, zbiegli razem z włoskimi dezerterami, do Toskanii akurat. Według informacji od miejscowych urzędników jeden z nich Józef został takim niepisanym hersztem partyzanckim. Hersztem, bo tak odmalowali dziennikarce tę postać – pomysłowy, władczy, dwa pistolety za pasem, brigante (rozbójnik) – który nie gardził zyskiem, ale i partigiano(partyzant) – który w brawurowych akcjach napędzał faszystom niezłego stracha. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, zastrzelony, być może przez krajana przy podziale łupów.Takie informacje przekazała mi Maria.
Przypadkowo udaje mi się pójść za tematem. Beppe (od Giuseppe – Józef) faktycznie był Polakiem, ukrywał się początkowo w domu jak się okazało mojego znajomego – starszego już dziś pana, mającego wtedy jedenaście lat. Krótko, bo wyruszył do partyzantów działających na miejscowych wzgórzach. Nomen –omen na tych wzgórzach pracowali później Polacy w jednej ze stadnin. Najciekawszy jest finał – nad owym polskim rozdrożem, przygotowywana była spora zasadzka na wycofujące się z południa niemieckie siły. Do bitwy nie doszło, nie stawili się partyzanci, zabrakło przewodzącego Beppe i ducha walki chyba. W miejscowym barze opowiadają mi o tym jak o Wielkiej Zagadce, spuszczając oczy, jedni mówią o zdradzie, inni i porachunkach miedzy samymi partyzantami.
Eros, siwy emeryt, w którego domu mieszkał Beppe, kręci głową, mruży oczy. Poszło o benessere (dobro) – mówi. -Ten, co strzelił do Polaka nie trafił dobrze, podobno Beppe uprosił go żeby zabójca go dobił. To był miejscowy, stąd. Nie wyszło mu to na dobre. Po wojnie musiał uciekać. Do Argentyny. Chyba już nie żyje... macha ręką staruszek.
Pewnie tak. Skoro sam siwiuteńki Eros miał wtedy 11 lat, a tamci musieli być przynajmniej w wieku poborowym. O jakie „dobro” im poszło? Można tylko przypuszczać. A i pamięć za wielka o zdarzeniu jak widać nie pozostała.